top of page

W odpowiedzi na wiele próśb, wrzucam fragment.

Uwaga, tekst wyrwany ze środka książki.

Bocas Del Toro, Panama

 

  

  Postanowiliśmy z Willem pójść na plażę. Niby nic wielkiego. Na wyspie Bastimento w Bocas del Toro, mimo że mieliśmy wspaniałą miejscówkę czyli drewniany domek, ustawiony na wysokich palach, na samym skraju wybrzeża, to nie mogliśmy się tam kąpać. Otaczały nas skały i korale, a fale silnie uderzały o brzeg. Trzeba było drałować ze dwa kilometry żeby dostać się na przyzwoitą plażę. No ale co tam taki dystans. Wystarczyło jedynie przejść przez cmentarz, wdrapać się na pochyłe wzniesienie, przedrzeć się przez krzaczory, poskakać po nieczęsto porozkładanych na mulistej ścieżce deskach w lesie deszczowym i starać się z nich nie spaść. Jeśli jednak komuś się zdarzyło, to wystarczyło wyciągnąć zanurzoną w błocie do kolana nogę i odszukać brakujący klapek. Następnie już tylko pozostawało zjechać ze wzniesienia na czerwonym mule i starać się jechać na nogach a nie na tyłku. Była możliwość łapania się różnych wystających zewsząd konarów oczywiście z uwagą na to, żeby nie łapać ich oczami i żeby to nie były pniaki kolczastych palm.

I już byliśmy na plaży! Niestety plaża nie do końca oddawała moje wyobrażenia. Niby piasek był, nawet biały, wszystko czyste ale dwumetrowe fale, raj dla surferów, wcale nie przypadły mi do gustu. Ani się tam wykąpać ani piwa napić bo plaża była zupełnie opuszczona przez cywilizację. Natomiast wizja leżenia plackiem, bez możliwości kupienia jakiegokolwiek płynu do zmoczenia ust wcale mnie nie kręciła. Co prawda mieliśmy ze sobą po butelce napoju ale to były butelki półlitrowe, w sam raz na godzinę w takim słońcu. Willowi oczywiście opadły ręce jak tylko podzieliłam się z nim moją opinią. Jemu wcale nie przeszkadzało leżenie plackiem ale na szczęście dla mnie, brak piwa przekonał go do szukania czegoś innego. Tylko gdzie tu teraz znaleźć inna plażę? Pokręciliśmy się w kółko i znaleźliśmy jakiegoś tubylca.

- Plaża? Owszem, idźcie cały czas ta ścieżką, innej zresztą nie ma, i dojdziecie do kolejnej plaży.
- Daleko? Można się tam piwa napić?
- Nie, kawałek, może kilometr, są bary i wszystko.
No to idziemy!. Spędziliśmy cztery godziny w dżungli, w błocie po kostki, chodząc to w górę to w dół. Nasze półlitrowe napoje skończyły się po czterdziestu minutach, szczególnie, że przekonani o bliskości kolejnej plaży, wcale ich nie oszczędzaliśmy. Nie wiedzieliśmy w którą stronę idziemy, czy w dobrym kierunku, czy w głąb dżungli ale przynajmniej jedno się zgadzało. Ścieżka była tylko jedna. Zastanawialiśmy się czy zawracać czy iść dalej? Jeśli nigdy nie byliście w prawdziwej dżungli, to trzeba wam wiedzieć, że bujna roślinność prawie wcale nie dopuszcza słońca, a wilgotność jest tak wielka, że człowiek wypaca więcej niż potrafi wypić. Z ta różnicą, że nie mieliśmy nic do picia... Spragnieni i zmęczeni, po dwóch godzinach odkryliśmy, że nadal jesteśmy przy wodzie więc przynajmniej wiedzieliśmy, że jesteśmy na dobrej drodze. Wcześniej nie było tego widać bo droga, to się wznosiła, to opadała, raz w lewo, raz w prawo ale dla nas ważne było, że w ogóle jakakolwiek istniała! Plaża się znalazła ale cala zarośnięta i zawalona pochylonymi ku wodzie drzewami więc nawet nie było mowy o położeniu się na niej, a już na pewno o znalezieniu żywej duszy i czegoś do picia. Szliśmy więc dalej właściwie nie wiedząc dokąd. Zawracać już nie było sensu. Nawet się nie zastanawialiśmy jak stamtąd wrócimy. Pocieszający był jedynie fakt, że jesteśmy na wyspie więc w najgorszym wypadku obejdziemy ją dookoła.

W pewnym momencie, zupełnie znikąd, to znaczy z pomiędzy krzaków, wyszedł prosto na nas facet w kaloszach, z wielką brodą i... wielką maczetą w ręku oraz dwoma psami przy nodze. Oboje mało nie popuściliśmy w gacie! Wiedzieliśmy co prawda, że wszędzie w Panamie maczety są rzeczą powszechną i codzienną ale atmosfera ciemnego lasu, pragnienia do tego stopnia, że chciało się pic wodę z morza, odgłosy zwierząt i samotność w nieznanym miejscu, zrobiły swoje. Stanęliśmy jak wryci i chyba nasze miny wyrażały wszystko bo miły pan natychmiast skręcił, tak żeby nie iść w nasza stronę po czym się przywitał. Zapytaliśmy więc gdzie jesteśmy i gdzie dojdziemy. Oznajmił, że dobrze idziemy, że mamy się trzymać wody i, że niestety jeszcze nam kawałek został. Podziękowaliśmy i uciekliśmy śmiejąc się z naszej wyobraźni. Dobra, wcale to nie było śmieszne ale w takiej sytuacji tylko to pozostaje jeśli się nie chce zwariować.
Brnęliśmy więc dalej przy akompaniamencie dzikich odgłosów, które tylko pogłębiały naszą wyobraźnię. Wydawało nam się, że coś za nami idzie, że jakaś dzika i niemała zwierzyna kręci się dookoła nas i ma nie wiadomo jakie zamiary. Przestaliśmy nawet skakać po nielicznych kamyczkach żeby uniknąć obrzydliwego mułu, w którym mogło mieszkać cokolwiek. Już nam było wszystko jedno. Nawet nie mieliśmy ochoty na zdjęcia, chcieliśmy się tylko wydostać z tego horroru.

Po trzech godzinach krajobraz się zmienił budząc w nas iskierkę nadziei! Skończyła się dżungla, teren się wyrównał i zobaczyliśmy.. krowy!!! Jak są krowy to są i ludzie. Gdzieś. Po kolejnych trzydziestu minutach, brudni, spoceni do granic, spragnieni jak jacyś rozbitkowie, odwodnieni i zmęczeni dotarliśmy do jakiegoś baru. Bar w środku niczego, okazał się własnością eko-hotelu ale co to za różnica, przynajmniej mieli piwo!
Siedziało kilku turystów, którzy przyglądali się nam z ciekawością. Jak powiedzieliśmy skąd idziemy to myślałam, że powyciągają aparaty i zaczną nam robić zdjęcia. Szczególnie zdziwił się miejscowy barman i zapytał czy jesteśmy normalni. Oznajmiliśmy zgodnie, że nie bardzo i z radością napiliśmy się piwa.
Barman pocieszył nas, że rzeczywiście niedaleko jest plaża, taka turystyczna, z barami i wszystkimi atrakcjami. Po uprzednim upewnieniu się, że niedaleko, to nie kolejne cztery godziny przedzierania się przez busz i po kolejnych dwóch piwach, ruszyliśmy dalej.
Barman mówił prawdę. Całkiem przyzwoita plaża z piękną wodą, barami, hotelem i hostelem ukazała się nam jak zbawienie. Nadal nie myśląc o tym jak wrócić do siebie poszliśmy pić dalej. Naturalnie z radości. Ktoś, zdaje się, że barman, zaproponował nam atrakcję turystyczną w postaci godzinnej wycieczki po dżungli ale jak zobaczył nasze miny to tylko wyciągnął kolejne dwa piwa nie zadając pytań.

24974_1278850058163_3718411_n.jpg
bottom of page